Chaos

17:41
8.03.2019

Muszę coś napisać, bo czuję, że moje sprawy zaczynają mnie już przerastać.

 

Trochę mi się tego nagromadziło.

 

Nieprzedłużenie umowy. Tak teraz myślę, czy to mógł być jakiś znak? Czy to że mnie tam nie chcieli, oznacza coś więcej? Że jest mi pisane coś innego? Jak tak, to co?

 

To była praca, w której czułam się komfortowo. Bezpiecznie. Zbudowałam sobie murek bezpieczeństwa i myślałam, że coś mi się już w życiu ułoży. Że będę miała stałą pracę, będę mieszkać z chłopakiem, a po okresie próbnym, gdy dadzą mi umowę, wykupię sobie karnet multisport i w końcu będę systematycznie dbać o swoje ciało.

 

Jednak nic z tego się nie spełniło.

 

Miałam później rozmowę w sprawie nowej pracy, w firmie, w której od wielu lat pracuje moja siostra. Cała rodzina się jarała, jak to fajnie nie będzie, że będziemy razem z siostrą jeść obiadki, jeździć razem, że fajne pieniądze, że to i tamto. Los to też zweryfikował, ale z tego się nawet cieszę, bo nie czułam się w tamtym miejscu dobrze. Nie ucieszyłam się z tego że mnie nie chcą, wiadomo; jestem świadoma że mój angielski – tam wymagany – nie jest w najlepszej formie, ale ostatecznie dobrze wyszło. Bo tam udawalabym kogoś innego, nakładała maskę, męczyłabym się. I przede wszystkim, byłabym tam bardziej dla nich niż dla siebie…

 

Ale teraz nie wiem co zrobić.

 

Po negatywnej odpowiedzi z tamtego miejsca stwierdziłam, że mam okazję wykorzystać trochę wolnego czasu, by trochę o siebie zadbać. Siebie, swoje umiejętności. Miałam nawet dość ambitne plany zacząć chodzić na kurs angielskiego, lub chociaż jakieś konwersacje. Uznałam też, że zacznę chodzić do dentysty, bo moje zęby już tego zaczęły niestety wymagać. To drugie spełniłam. To pierwsze… leży i kwiczy…

 

… Kim jestem, jeśli nie tym co umiem i o czym potrafię porozmawiać?

 

Zaczęłam czytać książkę o porządkowaniu przestrzeni wokół siebie. O tym, że wraz z rzeczami zalegającymi w domu, zalegają stare wspomnienia, emocje i przeżycia. Problemy, których się nie przerobiło do końca. Maski, które się nakładało, role z którymi się człowiek utożsamiał. I niestety przyznałam sama przed sobą, że większość z tego to prawda. Chciałam upłynnić swoją szafę. Nawet nie wiem od czego zacząć. Wczoraj udało mi się wrzucić wszystkie domowe ubrania do jednego pojemnika. Dalej już leżę. Za dużo tego. Za każdym razem, gdy próbuję coś zrobić, ugryźć z którejś strony ten problem, stoję na środku pokoju jak sparaliżowana, chyba po prostu tym wszystkim. Tą ilością, która się nagromadziła. Mam wrażenie, że każda sztuka ubrania, która posiadam, przyda mi się. Że kiedyś ją założę, choć nie teraz, bo „coś tam”. Inne rzeczy „na pewno naprawię, albo przerobię”. (Kiedyś wymyśliłam sobie, że będę szyć i przerabiać ubrania, poprosiłam bliskich o maszynę na urodziny. Maszyna stoi. Zaczęłam zbierać używane ubrania po 1zł do ćwiczeń szycia, teraz zawalają mi szafę wraz z innymi rzeczami.)

 

Za każdym razem, kiedy otwieram swoją szafę, zastanawiam się kim jestem. Mam w niej mnóstwo ubrań, które są eleganckie, kobiece, ale których boję, wstydzę się założyć. Przymierzam je przed lustrem, i znajduję w sobie coś, dzięki czemu stwierdzam, że nie jestem jeszcze gotowa w tym wyjść. Ale czy kiedykolwiek będę? I czy się nie okłamuję? Gdy zakładam te rzeczy, widzę kobietę. Jeśli tylko nie patrzę na swoją twarz ze śladami po trądziku. I chyba boję się być tą kobietą.

 

Mam w głowie dużo dziwnych przekonań. Nie wiem, na ile są one słuszne, na ile nie.

 

Mam takie wspomnienie z lat nastoletnich. W szkole miała odbyć się dyskoteka, ja się szykowałam w domu, założyłam jakąś spódniczkę, pomalowałam powieki cieniem (jeden z trzech jedynych razy w ciągu całego życia). Weszłam do kuchni, w której była moja mama, która powiedziała do mnie coś w stylu: „ale chyba nie zamierzasz tak iść?”. Kiedyś, to już inna sytuacja, też coś przymierzałam, a ona stwierdziła coś, że taki rodzaj ubrania noszą raczej panny lekkich obyczajów.

 

To nie są kwestie tylko mojej mamy. Również za czasów podstawówki, mama przestrzegała mnie przed grupkami mężczyzn. Ale ja się też sama nakrecalam. Raz szłam po osiedlu i w okolicy szkoły widziałam grupkę facetów. Jak teraz o tym myślę, to byli raczej w wieku licealnym. Ominęłam ich jak największym łukiem, cały czas ich obserwując i myśląc dziwne rzeczy.

 

Może moje wewnętrzne przekonania o mężczyznach, którzy „myślą tylko o jednym” i „mogą wykorzystać” mnie skrzywily. Nie myślcie że nie próbuje sobie tego racjonalizować, ale takie wieloletnie przekonania bardzo ciężko jest wykorzenić… Zresztą trochę prawdy zawsze w tym jest, nigdy nie wiadomo kogo się spotka na swojej drodze. Ale ciężko mi jest znaleźć tą granicę między ograniczonym zaufaniem a poczuciem swobody w byciu i ubieraniu się. To i tak jest taki głupi paradoks. Chciałabym ubierać się, czuć się bardziej kobieco, seksownie, a więc chcieć tego rodzaju zainteresowania. Podczas gdy z drugiej strony jest ten lęk przed skrzywdzeniem, wręcz nawet lęk przed postrzeganiem mnie zbyt fizycznie. Bez sensu.

 

Inna sprawa, że ubierając się w kobiece rzeczy, czuję się niepewnie. Ze względu na własne niedociągłości. Ze względu na swoją twarz. Najchętniej byłabym kimś innym. Ale jak w tym nie zatracić swojej tożsamości?

 

Chociaż czuję, że w tym momencie ta tożsamość i tak się dość mocno porysowała, a niektóre fragmenty się pogubiły…

 

Jeśli chodzi o tą twarz, chciałabym się malować. A z drugiej strony nie. To też taki dylemat. Nie maluję się, właściwie z kilku powodów. Pierwszy to kwestia finansowa. Zwyczajnie szkoda mi pieniędzy na takie rzeczy, które zresztą, jeśli mają być dobre, są drogie. Dwa – nie za bardzo umiem. Wszelkie moje próby podkreślenia oka kończyły się zmniejszeniem go, nie mówiąc już o tym, że lewe było umalowane inaczej niż prawe. Odpuściłam więc to sobie. Obecnie stosuję już tylko jakieś fluidy z niższej (tańszej) półki, które bynajmniej nie ujednolicają kolorytu mojej cery, ale chociaż dają poczucie, że cokolwiek zrobiłam, i że cokolwiek się zasłoniło, że aż tak nie rzuca się w oczy.

 

Wtedy jestem w stanie wyjść z domu.

 

(Nie no, żartuję.)

 

Czasem wychodzę też kompletnie bez niczego. I obym wtedy nie znalazła się w otoczeniu młodych dziewczyn czy kobiet. Wtedy automatycznie, niezależnie czy bez fluidu czy z fluidem, w sukience czy w spodniach, w warkoczu czy w rozpuszczonych włosach, czuję się jak coś gorszego. Jak coś nieokreślonego. Takie ni to kobieta, ni to facet…

 

Nie pomaga mi też fakt, że w jakiś sposób, którego nie potrafię nazwać, podobają mi się dziewczyny. I czego wypieram się przed sobą jak ognia, co chowam gdzieś głęboko tak by móc udawać że tego nie ma.

 

A może czuję tak właśnie dlatego, że sama nie wiem kim jestem. Patrzę na nie i widzę coś przeciwnego. Widzę coś niemal idealnego. Wymuskanego. Coś, czym mogłabym być, ale nie umiem, nie chcę, a może jednak, ale nie.

 

Chaos.

 

A jeszcze wracając do tematu pracy… Może nie było mi pisane mieć tej słodkiej rutyny? Może los, świat próbuje mi powiedzieć, że mogę więcej. Tak jak mówi mi to mój chłopak. O pokładach zasobów, jakie posiadam, i z którymi nic nie robię. Może się ich boję…? Na pewno zawsze czułam się niewystarczająca. Kiedyś rysowałam. Myślałam o pójściu na Akademie Sztuk Pięknych. Ale wkręciłam sobie, że to co robię, to za mało. Że tam są ludzie, którzy naprawdę mają umiejętności lub talent. Ja tylko rysuję patrząc na obrazek. Opinie moich zachwyconych bliskich to trochę za mało.

 

Potem był angielski. Zawsze lubiłam ten język. Ale w liceum coś się zmieniło. Zawsze uczyłam się dobrze, ale nigdy nie byłam duszą towarzystwa, w klasie byłam na uboczu. Gdy pewnego dnia nauczycielka języka pochwaliła mnie na forum klasy, coś się we mnie zmieniło. Nie chciałam tego. Nie chciałam czuć się jak prymuska. Bez znajomych, obdarzana zainteresowaniem tylko wtedy, jak trzeba coś spisać. Niedługo potem na geografii koleżanka śmiała się że mnie, że podałam złą odpowiedz, i że „nawet ona to wie” (dla ścisłości, uczyła się słabo, była nieznosna, uwielbiała dokuczać mi i innemu koledze). Nie, nie chciałam tego wszystkiego. I przestałam się wtedy starać. Nie uczyłam się. Dostawałam jedynki i dwóje. To mi już zostało. Czułam że nie umiem wystarczająco, plus nie chciałam istnieć dla innych tylko jako ta, od której można spisać. Nie mam studiów, bo mam fobię społeczną, ale też dlatego, że nie umiałam juz się uczyć. I nie umiałam się przyłożyć by się uczyć. Nie czułam celu. Nie chciałam.

 

Jestem już 4 lata po liceum i maturze, która zdałam tylko dzięki moim bliskim, bo mnie motywowali, żebym do niej podeszła. Bo nie chciałam. Bo się bałam.

 

Z angielskiego ustnego dostałam 100%. Nie wierzyłam w to i uważałam, że dostałam taki wynik, bo byłam w liceum dla „szczególnych” osób, dla takich z problemami. Byłam tam, bo miałam fobię szkolna. Bo prawie zawaliła semestr przez siedzenie w domu i unikanie szkoły. A więc dobry wynik na maturze uznałam za wynik innego patrzenia na uczniów, nie na moje umiejętności.

 

Jestem 4 lata po maturze. Tylko z maturą. W obecnym świecie, w którym można pójść na studia o zarządzaniu czy innej głupocie i je zakończyć bez większego wysiłku, czuję się nikim. Gdy pójdę do pracy, gdy ludzie pytają mnie o naukę, o wyuczony zawód, czuję się nikim. Czuję, że nie mam nic do powiedzenia.

 

Może moja fobia społeczna jest tak naprawdę wynikiem poczucia braku własnej wartości?

 

Pytanie retoryczne. Wiem, że muszę pójść do psychiatry, by się tego dowiedzieć.

Dodaj komentarz

Zaloguj się i dodaj komentarz