Dostałam w twarz, reszta to tylko formalności…
Stało się. Wiem, że to sprowokowałam. Robiłam wszystko, by to zrobił. Żeby mieć kolejny argument. Byliśmy u jego matki na obiedzie. Poszłam tak w bojowym nastroju. Był tłusty rosół i kurczak wymoczony chyba w oleju razem z ziemniakami i z byle jaką surówką. Nie jadamy w ten sposób, dlatego zawsze u jego matki jem bardzo niewiele, z grzeczności nie odmawiam, ale sobie i córce nakładam śladowe ilości. No i zaczęło się. Czemu tak mało, że ja i moja córka, czyli my-szlachta nie jadamy takiego jedzenia, że dlatego córka ciągle przeziębiona, bo pozwalam jej byle jak jeść i cały ciąg oskarżeń. Nie wytrzymałam, kiedy włączyła się do krytykowania mojego dziecka. Wstałam i powiedziałam sobie, że nie życzę sobie takiego odzywania się do mnie i mojej córki, bezczelnej krytyki i traktowania nas z wyższością. Powiedziałam wszystko, co myślałam. Sama siebie zaskoczyłam. Na końcu stwierdziłam, że współczuję jej braku świadomości, bo syna wychowała na chama i maminsynka i przez to nie będzie umiał stworzyć żadnej relacji z normalną kobietą. Zasugerowałam, że może razem ze sobą relację stworzą. Jej mina sugerowała zawał serca, albo oniemienie. Mój mąż gotował się ze złości i syknął, że mam iść z nim do kuchni. Nigdzie za nim nie poszłam. Kazałam córce się ubrać i wyszłyśmy do domu. Nie poszedł za mną. Wytłumaczyłam córce moje zachowanie. Pokazałam, że kobieta musi się szanować. Poszłyśmy burgerowni na pyszne grilowane burgery z frytkami. Bałam się wrócić do domu. Wieczorem, kiedy córka poszła spać. Wrócił mój mąż. Stanął nade mną i powiedział, że nie życzy sobie takiego traktowania jego matki. Nie odezwałam się. Kompletnie go zignorowałam. Podniósł mnie z krzesła za łokieć i cisnął w dłoniach moje policzki. Wyrwałam się i popchnęłam go. Wtedy podszedł i pierwszy raz uderzył mnie w twarz. Nie bolało. Poczułam się upokorzona a jednocześnie usatysfakcjonowana, że wreszcie zdarzyło się to, czego bałam się od zawsze. Czekałam na to i celowo prowokowałam. Chciałam mieć to za sobą…Byłam tak zła na siebie, tak rozwścieczona, że znów do tego dopuszczam, ze zacisnęłam pięść i z całej siły walnęłam na oślep. Trafiłam go w oko. Reka zabolała mnie niemiłosiernie. Myślałam, że połamałam sobie palce. Uciekłam do pokoju córki i tam przespałam całą noc. Rano usłyszałam przeprosiny, chyba z 5 razy. Nie odezwałam się. Milczę tak od wczoraj. W głowie mam metlik. Mam argument, mam na niego haka. Mam potwierdzenie swoich obaw. Nic nie czuję do tego człowieka. Nic. Nie jest nawet ojcem mojego dziecka. Wpadłam z deszczu pod rynnę. Ale przestało padać. Wiem, co mam zrobić. Teraz to tylko kwestia formalności i zorganizowania.
Trzymaj się i bądż dzielna. Dasz radę!