Jest chyba coraz gorzej
Trzy mieszkania, mój chłopak i moi rodzice.
Wariuję.
Jadę do mieszkania rodziców uciekając od chłopaka, którego zachowania mi często dają mocno w kość i muszę mieć w sobie naprawdę dużo siły, skoro to wszystko wytrzymuję. Idąc do chłopaka uciekam od rodziców i braku przy nich swobody.
Każde z tych mieszkań wydaje mi się pułapką. Tu u rodziców, gdybym została, boję się że wpadłabym znów w pułapkę odgrywania roli „dziecka”, czyli wszystko się robi za mnie, obiady się robią same, a ja sama siedzę w swoim pokoju, nie rozwijam się ani nie szukam pracy, czyli stała śpiewka. Będąc u chłopaka, boję się że wpadnę w rolę „pani domu”, kurki domowej, która ciągle sprząta i gotuje i jest to jej jedyne zajęcie. Będąc przy okazji cały czas w związku stroną bardziej zaangażowaną, bo to w końcu ja do niego przyjeżdżam, więc co za tym idzie, ja się dostosowuję do niego. Muszę akceptować jego wkurzające nawyki, których nie umie zmienić, muszę znosić jego ciągłe negatywne nastroje, być jego ostoją, bo przecież skoro bierze psychotropy i jest pod opieką psychologa, nie mogę (?) na niego nakrzyczeć. Jednocześnie obawiając się, żeby nie wejść w rolę „matki” dla własnego chłopaka, która mówi mu co i jak ma robić, sypie złotymi radami z rękawa, poprawia go albo przypomina o czymś, np o tym, że znowu rozrzucił buty po przedpokoju, zostawił smarkatkę w łazience, albo inna taka drobnostka, która jednak dla współdomownika jest, muszę to powiedzieć wprost, mega wkurwiająca. (Albo to tylko moja nerwica.) Będąc w trzecim mieszkaniu, po babci, bałabym się, że… po prostu zdziczeję. Zacznę się skupiać na tym, co jest tam do zrobienia, wydawać pieniądze na urządzenie, nie widywać się z ludźmi (jeszcze bardziej niż teraz), i też nie będę robić nic rozwijającego…
Chyba strasznie się boję utkwić w miejscu. Tylko że gdy zmieniam miejsca, jeżdżę między tymi mieszkaniami, plus do tego jeszcze między domem rodzinnym mojego chłopaka mieszczącym się na spokojnej i pięknej wsi, wcale nie jest lepiej… jest coraz gorzej. Nie mam pojęcia co zrobić. Już prawie przeniosłam się do mieszkania po babci. Miałam ambitny plan zamieszkania tam na miesiąc, na próbę, włącznie z restrykcyjną rozpiską godzinową planowanych zajęć, ale chyba nic z tego nie wyjdzie. Pojawił się mały problem, w postaci rozwalania łazienki w celu wymiany rur (wymysł spółdzielni), właśnie w miesiącu w którym chciałam tam pójść, i poczułam jak wszystko zaczyna się rypać… Zwątpiłam że dam radę, dobrze jak chociaż jeden z punktów tego planu uda mi się zrealizować.
Zdaję sobie sprawę, że przez cały ten czas noszę w sobie niezmiennie poczucie obowiązku pójścia do pracy. Jak mogę mieszkać samodzielnie czy nawet z chlopakiem bez tego? Tym bardziej, że jestem już w takim wieku, że chyba powinnam pracować… Nie chcę mieć poczucia bycia cały czas na czyimś utrzymaniu…
Ale czy chodzi o to, żeby mieć byle jaką pracę?
Również już prawie przeniosłam się do chłopaka. Ot, nagła myśl jak błyskawica, zamieszkać jednak u niego… Ale później wróciły wszystkie te obrazy. Jego nawyków. Jego humorów. Przeczytałam ostatnio dwie książki, powieści, w których bohaterkami pierwszego lub drugiego planu były kobiety wykorzystywane przez mężczyzn, lub od nich psychicznie uzależnione. Wpłynęły na mnie w jakimś stopniu. Mam takie chwile, jakby olśnienia, gdy widzę siebie z boku, i widzę dziewczynę, która traktuje siebie jak jedna z tych bohaterek, jako „przedłużenie mężczyzny”. Widzę dziewczynę, która bardziej żyje jego życiem niż swoim. Podporządkowuje swoją codzienność do jego codzienności. Traktuję swoje rzeczy, interesy drugorzędnie, choć myślałam, że od długiego czasu już tak nie jest. A jednak. Mam to poczucie, że coś jest nie tak, a mimo to, w perspektywie spędzania z nim czasu, robienia czegoś razem, odkładam siebie na bok. Niemal dosłownie.
Nie mogę dłużej ukrywać, że właśnie dlatego chciałam pójść do mieszkania po babci. Żeby odzyskać siebie. Żeby odetchnąć, odpocząć od znajdywania w sobie siły na jego nastroje. Szczerze mówiąc, jeśli przez czas terapii się jakoś nie zmieni, nie wiem czy będę w stanie kiedykolwiek z nim mieszkać.
Bo ja się oszukuję. Chwila szczerości dla mnie. Muszę to w końcu przed sobą przyznać. Oszukuję się. Sama zamydlam sobie oczy, pozwalam dobrym chwilom wpływać na całokształt. Jak to śpiewał Eminem, „gdy jest dobrze, jest świetnie”. Ale co, jeśli przeważają te złe chwile? Czy naprawdę to ma tak wyglądać, że przeczekuję złe, wyglądając dobrych? Czekając na próżno, aż on wróci z uczelni w dobrym humorze, z uśmiechem na ustach? To się nie stanie. Nie mogę wiecznie być lekarstwem. A on chyba trochę tak mnie postrzega. Remedium na całe zło. Ale w takim razie dlaczego nigdy się nie uśmiecha, gdy mnie widzi? Nie pamiętam, kiedy ostatnio na mój widok się ucieszył, gdy spotkaliśmy się gdzieś na zewnątrz. A zresztą, nawet ogólnie. Jestem już czymś stałym w jego życiu. Chyba na to wygląda. Czy ja tego chcę?…
Nie.
Dodaj komentarz