Tak się zaczęło i nie kończy….
Pogubiłam się … Próbowałam się odnaleźć, ale mam wrażenie, że im bardziej próbuję tym bardziej się gubię….
Za mną 36 lat. Powinnam być już poukładaną silną, kobietą nie bojącą się życia. Z zewnątrz wszystko wygląda całkiem nie najgorzej, mąż, dwójka już nie małych dzieci, wszyscy zdrowi i szczęśliwi. Więc czego ja się czepiam?? No własnie dobre pytanie… a ja nie umiem na nie odpowiedzieć.
Zaczęło się od zwolnienia mojego męża z pracy. Oczywiście na początku pełen optymizm: „damy radę, na pewno coś znajdziesz, może to i dobrze poszukasz lepszej pracy”. Ale mijały miesiące i nic, zaczęła pojawiać się frustracja. To on zawsze utrzymywał rodzinę, moje zarobki to był tylko dodatek. Tylko że pojawiły się moje problemy w pracy i perspektywa utraty pracy. To już nie było wesoło…. Pracując nie wiedziałam, czy to mój ostatni miesiąc czy jeszcze zostanę, więc ciągła niepewność…Ja zostałam ostatecznie zwolniona. Mój mąż znalazł pracę, bez rewelacji ale zawsze coś…
Kilka miesięcy w stresie robi swoje i zrobiło. Moje ciało się poddało, nie miałam ochoty na nic… Poczucie beznadziei, nicości, chciałam zniknąć… Kolejne tygodnie spędziłam na kanapie pod kocem przysypiając gdy była taka możliwość. Gdyby nie dzieci, to nie wstałabym z tego łóżka wcale. Chciałam udawać że jest wszystko ok, mamusia chce sobie tylko książkę pod kocykiem poczytać… Tak poszłam do psychiatry, oficjalna wersja to było po L4, żeby nie zostać bez środków do życia. Miałam udać, że udaję że mam depresję- tak myślał mój mąż. Tylko ja nic nie musiałam udawać…. Dostałam leki i czekałam, aż zaczną działać jak cudowna tabletka na szczęście i radość. Mijały tygodnie a to szczęście i radość nie przychodziły. Pan doktor oczywiście mówił, że to musi chwilę potrwać. Był moment, że wydawało mi się że idzie ku lepszemu. Jedna jakaś sytuacja zburzyła wszystko, jakaś rozbita nadzieja na poprawę. Wtedy już wiedziałam, że te tabletki nie działają. Ja bardzo chciałam żeby tak było, więc może to zadziałało jak placebo?
To trwało jakieś 3 mce. Byłam w tym właściwie sama. Moja przyjaciółka tylko wiedziała, co na prawdę się dzieje. Nie mogłam jej jednak tym wszystkim obciążać, ona sama była w trudnej sytuacji. Do tego ten koronawirus w między czasie. Ale ja się z niego cieszyłam, tzn nie z pandemii, ale izolacji. Ona była i jest mi na rękę. Nic nie muszę, nie muszę wychodzić z domu, nie muszę podejmować jakiś działań, planów. Kazali siedzieć w domach i przeczekać. Dla mnie idealnie… Ale ta nicość kiedyś się zakończy i trzeba będzie wyjść z domu i żyć…
Mój mąż przez ten cały czas uważał moje stany trochę, może za lenistwo, może trochę dół że nie mam pracy. Tak po prostu. Postanowiłam spróbować z nim porozmawiać. Na początku rozmowy obstawał przy swoim, że ja to sobie wymyśliłam, sama się nakręciłam. Ale w końcu uwierzył i się zdziwił jakie myśli mam w głowie. Przez cały ten czas on był obok, tzn obok ale daleko. Teraz nie wiem, przyjął do wiadomości i na tym się skończyło…chyba.
Skonsultowałam się z nowym lekarze- wizyta online. Stany lękowe- taka diagnoza. Wg niego leki na depresje nie działały, bo to mogła nie być depresja…. hmmm… no niech będzie… dostałam nowe leki, biorę od 3 tygodni. Funkcjonuję już jakby normalnie, tzn. normalnie wstaje rano itd. Pomijając fakt, że nasze funkcjonowanie w kwarantannie nie jest normalne. Mi ta nienormalność odpowiada.
Ale nie chcę tak funkcjonować… Czuję się zagubiona… Rozmawiałam z psychologiem- wizyta online oczywiście, ale nic nie wniosła. Myślałam nad jakąś psychoterapią, ale po rozmowie z tą psycholożka zwątpiłam, no nie przekonała mnie do takiej formy. Myślę, że muszę sama podjąć tą walkę, walkę o siebie… Tylko ja?…….
Właśnie ją podjęłaś. Pierwszy wpis był pierwszym krokiem…
Poczytaj wpisy innych. tak naprawdę wszędzie działa ten sam schemat, a tu doskonale to widać. Zataczamy kółko. Jedni większe, inni mniejsze.
To że jest nas wielu z takimi problemami nie cieszy, ale to że nie jestem jedyna w swoim zagubieniu może dać nadzieję, że nie jestem w tym sama…. Dziękuję za komentarz…